Uczestniczył w walkach tragicznego Września 1939 roku jako żołnierz jednostki sanitarnej, a następnie wraz z setkami innych towarzyszy broni trafił do hitlerowskiej niewoli. Będąc rodowitym mieszkańcem Pomorza został jednak zwolniony do domu. Ale on, żarliwy Polak, patriota nie uznał walki za zakończoną. Bardzo szybko z grupą przyjaciół trafił w nurt podziemnej działalności niepodległościowej.
Niestety, podjęta w Szarych Szeregach konspiracyjna służba zakończyła się aresztowaniem i zesłaniem go do obozu koncentracyjnego Stutthof, wybudowanego rękami samych więźniów na bagnistym terenie opodal Sztutowa. Kiedy u schyłku wojny w pobliże lagru nadciągnęły jednostki frontowe Armii Czerwonej, piekło egzystencji za drutami niemieccy oprawcy zamienili na koszmar ewakuacji barkami, pod pokładami których stłoczono tysiące wynędzniałych, skrajnie wycieńczonych ludzi w strzępach pasiaków.
Holowniki ciągnące ten konwój śmierci ruszyły Bałtykiem na zachód. Nikt z nadzorców nie przejmował się tym, że konający w ładowniach ludzie nie otrzymywali posiłków, że pozbawiono ich nawet wody. Umarli leżeli wśród żywych w straszliwym fetorze i zimnie. Mijane niemieckie porty nie chciały przyjąć tragicznego „ładunku”, któremu ostatecznie zamierzano zgotować jeszcze okrutniejszy los...
Barki wraz z umieszczonymi na nich ludźmi miały zostać zatopione w pełnym morzu. Tak stało się z jednostką, na której osadzono brata Huberta Bonina. Jego barkę którejś nocy nadzorcy po prostu porzucili na Bałtyku i sami uciekli holownikiem. Po odkryciu tego faktu więźniowie pod kierunkiem kilku kolegów – inżynierów oderwali z pokładu deski i wiosłując nimi doprowadzili krypę do brzegu. Podobnie postąpili ich towarzysze niedoli, dryfujący w pobliżu na innej barce.
Brzmi to tak zwyczajnie: oderwali deski i wiosłowali nimi... Ci ludzie nie otrzymali żadnego wyżywienia, nie mogli nawet ugasić pragnienia, a przecież już wcześniejszy pobyt za drutami Stutthofu uczynił z nich chodzące szkielety. Po dopłynięciu w pobliże brzegu okazało się, iż na dobicie do samej plaży nie pozwala płycizna. Trzeba było resztkami sil i woli wybudować z dotychczasowych wioseł chwiejny pomost.
Każda z wykonywanych czynności okupiona została potwornym, niewyobrażalnym wysiłkiem wychudłych rąk. Ale na wrogim, niemieckim brzegu czekało więźniów kolejne dramatyczne przeżycie. Zatrzymani w mijanej nocą wiosce przez uzbrojonych cywilnych mieszkańców i młodocianych członków Hitlerjugend musieli pod lufami karabinów wrócić w pobliże barki i tam, otoczeni kordonem bandytów bezsilnie przyglądać się, jak kolejno strzałami i pchnięciami bagnetów dobijani są ci, którzy wcześniej nie mieli sil nawet na tyle, by wyjść na brzeg.
Wtedy pierwszy raz Hubert Bonin czuł, że zbliża się ostateczny moment jego życia. Był całkowicie zrezygnowany, pozbawiony jakiejkolwiek nadziei na przetrwanie. Słaniający się przy brzegu więźniowie ze zgrozą słuchali jęków i błagań mordowanych, oczekując swojej kolei. Jakimś cudem stało się inaczej, po dokonaniu rzezi chorych z oczekujących na plaży uformowano kolumnę i popędzono ja do pobliskiego miasteczka.
Kolejne chwile grozy przeżyli pędzeni, gdy znaleźli się w pobliżu niewielkiego lasu. Byli przekonani, że to właśnie tu, pod osłoną drzew zostaną rozstrzelani. Żadne komendy nakazujące zatrzymanie się jednak nie padły, a pochód cieni dotarł w końcu do koszar niemieckiej Kriegsmarine, służących wcześniej członkom szkolonych tu załóg okrętów podwodnych. Na dziedzińcu krótko przemówił do nich z przyniesionego przez żołnierzy stołu hitlerowski oficer. Tu też po raz pierwszy dano im jeść.
Niestety, wkrótce po tym kolumnę ponownie pognano w kierunku portu. Tym razem pilnowali ich zarówno niemieccy marynarze jak i stale topniejąca garstka cywilnych morderców. Ci ostatni coraz częściej chyłkiem porzucali karabiny i uciekali. W pewnym momencie podobnie zaczęli zachowywać się również żołnierze - i nagle więźniów już nikt nie konwojował. Z własnej inicjatywy, nie wiedząc co mają robić zawrócili na teren koszar, gdzie spotkali żołnierzy brytyjskich i polskich. Wokół placu apelowego, wypełnionego płaczącymi ludźmi w pasiakach jeździły czołgi z głośnikami, przez które nieustannie powtarzano w języku polskim – jesteście wolni, jesteście wolni, jesteście wolni...
---------------------------------------------
Z obozu macierzystego KL Stutthof 25 i 27 kwietnia 1945 r. ewakuowano drogą morską ostatnich pozostałych przy życiu więźniów w liczbie ok. 4 400, w większości wycieńczonych chorobami, wśród których były matki z niemowlętami. Dwie barki „Wolfgang” i „Vaterland” dopłynęły do Zatoki Lubeckiej, jedna z barek dopłynęła do maleńkiego portu na duńskiej wyspie Moen, inna do Eckenförde, a ostatnia do Flensburga. Połowa spośród ewakuowanych zmarła w czasie rejsu, których po uprzednim rozebraniu do naga, wyrzucano za burty barek i dla których miejscem wiecznego spoczynku stało się dno Morza Bałtyckiego.
Natomiast wyzwoleni więźniowie, zanim powrócili do swoich domów, długo musieli leczyć się w szpitalach w Niemczech, Danii i Szwecji, a następnie przechodzić rekonwalescencję. Niektórzy z nich zmarli i zostali pochowani w tych krajach z dala od swoich rodzin.
----------------------------------------------------