Dawniej wszystkie te zbiorniki wypełniała woda, ale upływ czasu i brak gospodarskiej ręki zamienił niektóre z nich w grzęzawiska, zaś inne, suche od dziesięcioleci, porosły dorodne drzewa.
O tym, że przed laty funkcjonowały tam śródleśne akweny, przypominają do dziś usypane niegdyś groble, udekorowane ogromnymi, pomnikowymi świerkami i dębami. To właśnie te puszczańskie olbrzymy świadczą najlepiej o bardzo odległej w czasie, przebrzmiałej historii owych zapomnianych obiektów.
Imponujące wielkością drzewa stały także nad stawem zlokalizowanym blisko Otoku. Swoimi rozgałęzionymi konarami tworzyły doskonałe warunki do bytowania w nich wszelkiego ptactwa. Powstałe w wiekowych pniach dziuple dawały niejednokrotnie schronienie puszczykom.
Ten dość pospolity gatunek sowy jest ptakiem drapieżnym, żywiącym się wszelaką „drobnicą” - myszami, kretami, ryjówkami, czasem szczurami i innymi gryzoniami, nie pogardza jednak także – zwłaszcza gdy nie ma innych zdobyczy - dżdżownicami, żabami, ptakami tudzież rybami, a nawet mięczakami, owadami i skorupiakami. By zaspokoić swoje potrzeby życiowe poluje zwykle o zmierzchu i w nocy.
To zapewne z kryjówki w nadbrzeżnym dębie do rzeczonego stawu wpadły dwa maleńkie, przypominające pierzaste kulki pisklaki puszczyka. Jeden trafił wprost do wody i szybko utonął. Jego niewielkie, okryte zmokniętym puchem ciałko tkwiło pomiędzy tatarakami. Druga sówka zawisła w splątanych łodygach trzcin i powoli dogorywała. Przypominała dziwną maskotkę, wykonaną z szarego pierza i ogromnych, przerażonych oczu, w których pełgały żółtawe ogniki.
Maleństwo wyłuskiwane ze śmiertelnej pułapki nie próbowało się bronić, wydawało jedynie żałosne dźwięki, przypominające ciche syczenie. Umieszczone na dnie plecaka, odpowiednio usztywnionego gałązkami, wczepiło się w zwiniętą koszulę flanelową, stanowiącą na czas powrotu do domu namiastkę gniazda.
Nastał żmudny okres rekonwalescencji młodego puszczyka. Jego lokum urządzono w wieży, której baniasty, dachówkowy hełm od wewnątrz oparty był na solidnej konstrukcji, wykonanej z licznych belek. Całość idealnie nadawała się na sowi dom. Niestety, podawane rosnącemu ptakowi „sklepowe” mięso zapewne nie zaspakajało w pełni potrzeb jego organizmu. Sowa miała więc mizerne upierzenie, była wyraźnie przybita i słaba. Któregoś dnia zjadła kilka małych żab. Połknęła je w całości - i wkrótce wyraźnie się ożywiła. Po schwytaniu zabłąkanej myszy tudzież kolejnych płazów - zaczęła gwałtownie rosnąć i zmieniać „sposób bycia”. Na powitanie człowieka groźnie syczała, przysłaniała oczy błonami i straszyła rozkładaniem skrzydeł. A te stawały się coraz bardziej mocarne…
Należało rozpocząć naukę lotów. Ale ptaszysko wynoszone na pobliską łączkę na skórzanej rękawiczce nie chciało wystartować, rozpaczliwie wczepiało się natomiast w rękę, zwykle przebijając szponami rachityczne w istocie zabezpieczenie i boleśnie raniąc „nauczyciela”. W trakcie jednej z takich wieczornych lekcji doszło do ujawnienia prawdziwego charakteru leśnego drapieżnika.
Obserwująca nieskuteczne zabiegi kobieta, zwiedziona widokiem potulnego ptaka, podeszła bliżej i zamierzała go czule pogłaskać. Kiedy tylko zbliżyła dłoń do jego głowy, ten nagle rozpostarł na całą szerokość skrzydła, machnął nimi i potężnie walnął dziobem w przyjaźnie wyciągniętą niewieścią kończynę - po czym groźnie zasyczał. Przerażona pani gromko wrzasnęła i nadzwyczaj pospiesznie opuściła tak niewdzięczne towarzystwo…
Wszelkie zachęty do podjęcia lotów długo nie skutkowały. Dopiero posadzenie puszczyka na końcu wysokiej żerdzi, podniesienie go do góry i sprowokowanie do jej gwałtownego opuszczenia poprzez wyrwanie spod jego nóg owego oparcia zmusiło uparciucha do inauguracyjnego sfrunięcia. Potem już poszło ! Ale wtedy obudził się w nim też prawdziwy instynkt drapieżcy. Gdy przez otwarte okno wieży do jej wnętrza wpadł wróbel, o jego nadzwyczaj krótkim w niej żywocie świadczyły po kilkunastu minutach resztki piór podwórkowego nieszczęśnika i znaleziona nieco później sowia wypluwka.
Mimo pozostawienia otwartego okna puszczyk długo nie zamierzał uchodzić na wolność. Siadywał za to chętnie na parapecie i groźnie spoglądał w dół. Aż którejś nocy nagle zniknął.
Czy wrócił do lasu, którego tak naprawdę nie znał ? Zapewne, chociaż czasami z pobliskiego, samotnego świerka wieczorami dobiegało charakterystyczne klepanie dziobem i syczenie. Może w ten sposób chciał przypomnieć o swoim istnieniu – ale w wieży więcej się nie pokazał…