Niewątpliwie niejeden współczesny myśliwy, podjeżdżający luksusowym terenowym pojazdem pod samą czatownię i wspinający się na nią z wysiłkiem, wydatnie zwiększonym dźwiganiem solidnego „mięśnia piwnego” – nijak nie przypomina herosa, skręcającego gołymi rekami kark tygrysa bengalskiego czy choćby skromnego jaguara. Wizerunku przeciętnego krajowego tudzież dewizowego łowcy dwudziestego pierwszego wieku w oczach jego przeciwników nie poprawia też korzystanie przez niego z doskonałych przyrządów optycznych, precyzyjnych, celnych sztucerów, drylingów bądź kniejówek i nowoczesnej, śmiercionośnej amunicji.
Niestety, zapominają oni, że celem współczesnego łowiectwa nie jest uprawianie swoistych pojedynków ze zwierzyną, ganianie za nią z oszczepem lub łukiem, lecz między innymi regulacja ilości dzikich mieszkańców lasów i pól, pośrednio chroniąca ich naturalne środowisko przed skutkami nadmiernej liczebności. Temat ten to istna rzeka, więc nie ma sensu go tu rozwijać. Warto zapewne natomiast przytoczyć choćby jeden przykład, ukazujący, że i dzisiejszy myśliwy może przeżyć prawdziwe chwile grozy. Co prawda w opisywanym przypadku mamy do czynienia głównie z efektem bujnej wyobraźni miłośnika polowań – wszak dzikich bawołów, mogących z łatwością rozpłaszczyć niefortunnego nemroda na pniu najbliższego drzewa w naszych lasach nie uświadczysz, ale rozjuszonego byka, który opuścił samowolnie zagrodę – a jakże!
Tak stało się przy jednej z łąk dotykających granicy lasu, gdzie za pasmem starodrzewu rozległe połacie kilkuletnich młodników obficie porastał wrzos. Chętnie więc przywożono tam pasieki, by pracowite pszczoły mogły zebrać cenny nektar z tej urokliwej rośliny. Szlachetne te owady potrafią jednak skutecznie zniechęcać do nieproszonych „wizyt” intruzów wszelkiej maści, zamierzających podejść w okolice uli – zwłaszcza, gdy owi potencjalni agresorzy roztaczają woń niemiłą dla brzęczącego towarzystwa.
Kiedy więc swego czasu solidny byczek wybrał wolność i po siłowym zapewne sforsowaniu zapór wyruszył w szeroki świat, trafił na wspomniane wrzosowisko. Musiał tam nieźle narozrabiać, ponieważ dwa ule zostały strącone z podstaw. Nie wiadomo, dlaczego stały się one obiektem ataku krewkiego czworonoga – być może zresztą zdemolował on część pasieki zupełnie przypadkowo. Świadków bowiem przebiegu konfrontacji przedstawiciela bydła z pszczelą bracią nie było.
Jedno jest pewne – rozwścieczone mieszkanki zdemolowanych pni dopadły w odwecie byczka, a ten przerażony ich furią popędził przed siebie tratując mniejsze drzewka i krzaki. Na nieszczęście na jego drodze znalazł się też zmierzający w stronę pobliskiej czatowni myśliwy. Tętent galopującego zwierza przeraził go okrutnie, mimo niewielkiego doświadczenia czuł, że nadciągający łomot nie może być dziełem dzika. Do głowy przyszła mu jedyna możliwość – to musiał być potężny jeleń, doprowadzony do szału wtargnięciem na jego terytorium intruza – wszak był to już wrzesień i rykowiska miały się zacząć lada dzień. Nie było w pobliżu dużych drzew, tylko mizerne brzózki. Nieszczęsny nemrod porzucił więc cały swój ekwipunek i zawisł na żałośnie wygiętym drzewku. Po kilku sekundach wierzchołki pobliskich krzaków gwałtownie zafalowały i wynurzył się z nich wywijający kończynami byk. Bojowo podniesiony ogon nie wróżył nic dobrego. Zwierz jednak przemknął obok zdrętwiałego łowcy jak burza i zniknął w lesie. Biedaka na brzózce z kolei dopadły wojownicze pszczoły. Pospieszna rejterada w głąb gęstej kępy krzaków ocaliła myśliwego. Tam długo czekał na ustąpienie napastniczek, a potem szukał porzuconego ekwipunku. Do ambony już nie dotarł. A byk? Przepadł jak kamień wodzie…