Po godzinie siódmej rano międzynarodowy „pociąg przyjaźni” (numer 61302) relacji Praga - Warszawa - Moskwa wyruszył z wrocławskiego Dworca Głównego. Maszynista składu Hieronim Stelmach zabrał do lokomotywy syna Jacka. Miał to być prezent w jego 11 urodziny.
Pociąg ruszył z dworca i z prędkością prawie 100 kilometrów na godzinę bez problemów minął stację Wrocław – Psie Pole, podążając w kierunku Długołęki.
W tym samym czasie na stacji w Długołęce manewrowała samotnie lokomotywa spalinowa ST-43 (Gagarin). Dyżurny ruchu zorientował się, że spalinówka pędzi w kierunku składu pasażerskiego i lada chwila może dojść do zderzenia. Próbował skierować rozpędzającą się lokomotywę na inny tor, ale było już za późno. Minęła, bowiem rozjazd i zaczęła przyśpieszać do 80 km na godzinę. Tajemnicą pozostaje, dlaczego żaden z maszynistów nie zareagował na czerwony sygnał semafora, ani na znaki stój nadawane przez nastawniczą.
Na ucieczkę było za późno
Z naprzeciwka pędził skład międzynarodowy z sześcioma wagonami. Do zderzenia pociągów doszło na łuku torów tuż za wiaduktem przy ul. Bierutowskiej. Maszyniści z obu lokomotyw mieli zaledwie 6 sekund na ucieczkę. Na to było jednak za późno.
- Usłyszałem potężny huk i zobaczyłem tumany dymu. Widok był straszny. Z pogniecionych wagonów wyskakiwali ludzie. Paliły się też obie lokomotywy – relacjonował w 2008 roku Zbigniew Andrzejak, jeden z pracowników kolei, który brał udział w akcji ratunkowej.
W chwili katastrofy lokomotywa spalinowa ST-43 została wyrzucona na odległość ok. 40 metrów i eksplodowała na pobliskim polu. Doszczętnie zniszczona została także lokomotywa EU-07 „pociągu przyjaźni”. Zmiażdżony został wagon Warsu-u, a z torów wykoleiło się 5 wagonów.
Śmierć na miejscu poniosło 11 osób. Nieoficjalnie mówiło się wówczas, że ofiar było więcej.
- Ostatni wagon nie był wykolejony i stał jakieś 15 metrów od mojego domu. Teren natychmiast otoczyła milicja i esbecy, którzy nie pozwolili się nikomu zbliżyć. Wylądował helikopter i prawdopodobnie zabrał na pokład rannego radzieckiego notabla - opowiadał Jan Strankowski, mieszkający przy nasypie.
W trakcie akcji ratunkowej we wraku lokomotywy znaleziono zwłoki Hieronima Stelmacha i jego syna Jacka.
- Nie mieli szans na ucieczkę. Przy tak dużej prędkości maszynista nic nie mógł zrobić. Sekundę przed wypadkiem przytulił dziecko, chcąc osłonić go własnym ciałem. W takiej pozycji znaleźliśmy ich zwłoki - mówi Zbigniew Andrzejak.
Sabotaż, samobójstwo...
W katastrofie zginęła również matka z dwoma córkami z Długołęki.
Po tragedii utworzono specjalną komisję wypadkową, którą powołał ówczesny minister komunikacji Tadeusz Bejm. W świat rozeszła się informacja, że „pociąg przyjaźni” wykolejono specjalnie. Podejrzewano sabotaż.
- Esbecy chcieli dowiedzieć się, czy przypadkiem nikt celowo nie wykoleił składu. Czujnie obserwowali pogrzeb ofiar i nie ominęli stypy w domu rodzin z Długołęki - opowiada Zbigniew Pawliński, rolnik z Mirkowa.
Niestety nie udało się wyjaśnić, dlaczego lokomotywa spalinowa uciekła ze stacji w Długołęce. Pojawiła się hipoteza, że maszyniści chcieli popełnić samobójstwo. W trakcie przesłuchania ich rodziny kategorycznie temu zaprzeczyły.
Po żmudnym śledztwie uznano, że przyczyną katastrofy był samowolny wyjazd drużyny z lokomotywy spalinowej na szlak Długołęka - Wrocław Psie Pole po niewłaściwym torze.
Obecnie trudno jest również zweryfikować tezę czy z powodu zmęczenia maszyniści nie zrozumieli poleceń dyżurnego ruchu wydawanych przez megafon, który nakazywał im zatrzymać się po minięciu zwrotnicy. Z relacji świadków wynika, że słyszeli je zarówno przechodnie, jak i drogowcy remontujący pobliski tor. Maszyniści tajemnicę zabrali do grobu.