Był pan w Czechach, Niemczech, Holandii, Belgii, Austrii, na Słowacji a także w Grecji. Nie mówiąc o tym, że Polskę zwiedził pan wzdłuż i wszerz. Skąd wzięła się pasja podróżowania?
Mój ojciec był kolejarzem, matka motorniczym i konduktorką. Pamiętam nasze wspólne podróże pociągiem, jako syn osób zatrudnionych w kolei miałem osiemdziesiąt procent zniżki mogłem podróżować do woli. I tak mi już zostało tylko, że ja wybrałem rower, zresztą już piąty z kolei. Ale nie zawsze tak było. Był czas, gdy ja i mój brat zwiedzaliśmy wschód motorowerem. Byliśmy w Krotoszynach na Węgrzech, w ogóle mieliśmy wtedy plan objechać cały Związek Radziecki, choć zakończyło się na Rumunii i Czechosłowacji.
Zastanawia mnie, dlaczego jednak wygrał rower?
Rower lubię najbardziej, a szczególnie to, co dzięki niemu mogę zobaczyć, ponieważ jadę zawsze wolno i ostrożnie. Poza tym w pewnym momencie okazało się, że motorowery były trudne do przechowywania w trasie, ludzie sprzeciwiali się przechowywania ich w swoich piwnicach, co zresztą zrozumiałe, bo nikt nie przepada za zapachem benzyny, w miejscu gdzie przechowuje się ziemniaki. Na rower zawsze znajdzie się miejsce. Jest jeszcze jeden atut, dla mnie bardzo znaczący - w Polsce nie ma tras motorowerowych, a ja lubię zajrzeć w każdą dziurę, a nie wszędzie wjadę tam pojazdem silnikowym.
Czy możliwe jest przejechanie tak imponującej liczby kilometrów na jednym rowerze?
Oczywiście, że... nie! Dlatego mam już piąty! Ten ostatni jest prezentem od radnego Jeleniej Góry, który podarował mi go w 2005 roku, miałem wtedy na swoim koncie sześćdziesiąt tysięcy kilometrów.
Zauważyłam, że w sposób skrupulatny liczy pan swoje kilometry, czy jest jakaś specjalna technika, która to panu ułatwia?
Gwarantuję, że wszystkie się zgadzają. Faktycznie, to pytanie już nieraz padło. Dziś nie jest to trudne, drogi i odległości od kolejnych miejscowości są dobrze oznaczone, więc bez problemu mogę je dodać, choć nie ukrywam, że pomaga mi również mechanizm zamontowany na kierownicy, kiedyś takich ułatwień nie było. Przyjąłem również technikę, która polega na doliczaniu średnio dwóch kilometrów, gdy jestem w mieście.
Jak to jest, gdy jedzie się samemu tak daleko i nagle pojawiają się problemy?
Ja nigdy nie mam poczucia osamotnienia. Mało tego - jestem rozpoznawalny i za każdym razem spotykam się z serdecznością ludzką. Lubię spotykać ludzi, turystów, ludność miejscową, często również spotykam się z władzami miast, które odwiedzam. Wywołuję powszechne zainteresowanie i myślę, że nie ma tam nic złego. Moją najdłuższą podróżą była wyprawa na Kretę. Trwała 45 dni, przejechałem wtedy cztery tysiące osiemdziesiąt dwa kilometry.
Co jest niezbędne w trakcie takiej trasy? O czym przede wszystkim należy pamiętać i czy zdarzyło się panu być w sytuacji, w której trzeba było zawrócić?
Zdrowy rozsądek, to na pierwszym miejscu i kilka rzeczy, które pozwalają przetrwać. Przede wszystkim kask, którego ja nigdy nie ściągam, suche ubranie na zmianę - golf, który zakładam, gdy jest w moim namiocie strasznie zimno, getry, koszulka z długim rękawem (ja nazywam to ubraniem na 4 pory roku) i oczywiście aparat fotograficzny, koniecznie ze statywem. Co do trudnej sytuacji? Myślę, że taka miała miejsce w Aachen, lało wtedy potwornie przez 3 dni, chociaż nie, do powrotu skłoniła mnie przebite koło i dętka w Łęknicy, dalsza podróż była wtedy nie możliwa.
Jak się domyślam rzadko bywa pan w domu? Co na to pana żona?
Cóż, już to zaakceptowała, czasem razem z nią i dziećmi wybieramy się na rowerową przejażdżkę. Teraz już niestety rzadziej, bo moi synowie większa sympatia darzą komputer, niż dwukołowy pojazd, nad czym zresztą ubolewam. Moja żona początkowo złościła się, że pieniądze z domowego budżetu wydaje na kolejne podróże.
Czy nie myślał Pan o tym by przestać podróżować?
Nie, marzę o miejscach, w których jeszcze nie byłem. Czasem jednak sam zadaje sobie pytanie, kiedy w końcu nadejdzie taki dzień, w którym postanowię już nie wsiadać na rower.
Dziękuję za rozmowę i życzę szerokiej drogi.