Jerzy Rusin mieszka przy ulicy Wałowej, zaraz przy autobusowej pętli. To część osiedla Staszica, dzielnica zadbanych jednorodzinnych domków. I tylko autobusowa pętla zakłóca ten sielski obrazek. Na trawniku, w równym rzędzie stoi kontener na stare ubrania, trzy pojemniki do segregacji odpadów. Pojemniki wypełnione co najwyżej do połowy, za to wokół nich piętrzą się przeróżne śmieci. Stoi tu też przenośna toaleta dla kierowców Miejskiego Zakładu Komunikacji. Wszystko to kilka metrów od najbliższych domów. - Segregowane śmieci, nie śmierdzą, nie lęgnie się w nich robactwo i nie przeszkadzałby nam te pojemniki nawet pod samymi oknami – mówi Jerzy Rusin. - Chodzi o to, że ludzie, którzy mają niedaleko działki właśnie tu podrzucają śmieci. Nie do kubłów, ale obok nich.
Wracający z działek bolesławianie podjeżdżają autami na Wałową i zostawiają worki wypełnione śmieciami. Zdarza się, że śmieci są posegregowane, szczególnie po rodzinnym grillowaniu; w osobnej torbie szklane butelki po napojach alkoholowych, w innych plastikowe po oranżadzie.
Taki bałagan świadczy o naszej kulturze, a właściwie o jej braku – mówi Jerzy Rusin. Fot. Ilona Parejko
Zdarza się też, że sterta odpadów rośnie nawet przez kilka tygodni, zanim przyjedzie po nie samochód Miejskiego Zakładu Gospodarki Komunalnej, który odbiera posegregowane śmieci. A i to nie zawsze teren uprzątnięty jest jak należy. Zawsze coś zostaje. - Zwróciłbym tym panom uwagę, aby zabierali śmieci nie tylko z kubłów, a i te leżące obok nich, ale zaledwie raz ich widziałem – mówi Jerzy Rusin.
Specjalistyczny pojazd MZGK zabiera wyłącznie posegregowane śmieci z kolorowych pojemników. Na przyczepę nie mogą trafiać wszystkie odpady, bo wtedy segregacja nie miałaby sensu. Poza tym, za porządek zawsze odpowiada właściciel terenu. Wiceprezes MZGK radzi, aby mieszkańcy w pierwszej kolejności interweniowali u miejskich strażników. - Oni ustalą kto odpowiada za czystość na danym terenie i nakażą go uporządkować – mówi Jarosław Kowalski. - Zastanawiam się, czy w tym konkretnym przypadku nie lepiej byłoby zabrać stamtąd pojemniki, a odbierać worki z posegregowanymi odpadami bezpośrednio od mieszkańców.
Przenośna toaleta, to już zupełnie inna historia. Początkowo była otwarta. Wejść mógł do niej każdy. Jednak fetor jaki się z wychodka wydobywał był nie do zniesienia dla mieszkańców okolicznych domów. Interweniowali u radnego z dzielnicy, Bolesława Nowaka. Ten sprawił, że MZK toaletę zamknął na klucz. Teraz śmierdzi mniej, bo kierowcy z niej nie korzystają. Wybierają inną metodę załatwiania potrzeb fizjologicznych, czyli na tzw. koło (autobusu) plecami do najbliższych okien. - Toaletę postawiliśmy dla kierowców, którzy jeżdżą osiem godzin i muszą się gdzieś załatwiać, ale szybko stała się publiczna toaletą, dlatego ja zamknęliśmy – tłumaczy Andrzej Jagiera, prezes MZK. - Moim zdaniem kabina stoi w złym miejscu i wszystkim przeszkadza. Najprawdopodobniej ją zabierzemy.