Pan Zdzisław jako nastolatek wziął udział w organizowanym w Bolesławcu kursie żeglarskim.
- Jednak na pierwszy obóz nie pojechałem – śmieje się żeglarz. – Zrobiłem to rok później i wtedy też mnie to nie wciągnęło.
Kiedy wziął udział w rejsie Pogorią – statku, który został zbudowany w 1980 roku, przeżył niesamowitą przygodę. Statek ten ma wyporności 342 tony, długość 47 metrów i szerokość 8 metrów, posiada ożaglowanie typu barkentyna o powierzchni 1000 m2.
Pierwszy rejs bolesławianina na pełne morze był na Darze Pomorza, czyli jednym z najsłynniejszych, jeśli nie najsłynniejszym w Polsce żaglowcu.
- Miałem wtedy 18 lat – wspomina Zdzisław Czyżowicz. – Jak na czasy komunistyczne było to coś niezwykłego, ponieważ wypływaliśmy z Niemiec i płynęliśmy kolejno przez Szwecję, Danię i Holandię, po czym wróciliśmy do naszych zachodnich sąsiadów.
Właśnie ten rejs był dla niego największym wyzwaniem, ponieważ morze nie przypominało tafli szkła – sztormy towarzyszyły żeglarzom przez większość wyprawy.
- Kiedy wróciliśmy do Niemiec, w Polsce rozpoczęły się strajki – opowiada bolesławianin. – Po zakończeniu żeglarskiej imprezy w Niemczech postanowiliśmy tam zostać. Właśnie wtedy pogoda się załamała. Sztorm miał 11 stopni w skali Beauforta.
Jak wspomina pan Zdzisław, wszyscy członkowie załogi, nawet ci, którzy nigdy wcześniej na nią nie chorowali.
- Staliśmy w miejscu, w którym stać nie powinniśmy, więc kiedy zjawiła się tak zwana „śmietanka” usłyszeliśmy, że musimy zwolnić to miejsce. Sztorm był ogromny, ale nasz kapitan uniósł się honorem i zdecydował, że wypływamy w morze i wracamy do Polski.
12 godzin na pełnym morzu przy takim sztormie przypominało piekło.
Załoga podzielona na grupy obejmowała 4,5 godzinne warty. Pan Zdzisław wraz z kolegami pełnił pierwszą, najtrudniejszą wartę, czyli tą po opuszczeniu portu.
- Po 12 godzinach dotarliśmy do Kanału Kilońskiego, gdzie było o wiele spokojniej. Położyłem się spać, a rankiem nie byłem w stanie się podnieść. Ciało odmówiło mi posłuszeństwa – wspomina. – Na pokład się doczołgałem. I to dopiero po kilku godzinach.
Pan Zdzisław dzieli się swoją pasją z uczniami Żeglarskiego Gimnazjum w Bolesławcu, z którymi był niedawno na obozie w Chorwacji. 112 uczniów przez tydzień musiało nie tylko sterować statkiem, ale także sprzątać czy gotować.
- To, co jest niezwykłe w takich wyjazdach to fakt, że młodzież spędza ze sobą 24 godziny na dobę. I to nie tylko uczniowie, ale i wychowawcy – zapewnia pan Zdzisław. – Dzieki temu rodzi się między nimi silna więź.
8-osobowe grupy robią wszystko razem. To bardzo integruje klasę i hartuje charaktery. Jak mówi bolesławianin, największą udręką dla niego, jako dla wychowawcy są telefony komórkowe.
- Kiedy dzieci bawią się dobrze to nie mają czasu na telefonowanie do rodziców. Jeśli jednak coś jest nie tak, jak choćby konieczność sprzątania czy jakaś niewielka sprzeczka z którymś z kolegów, dzwonią oni do najbliższych, żeby się „wyżalić”. Kiedy w ciągu tygodnia dziecko zadzwoni do domu trzy razy i ciągle mówi o tym, że jest mu tu źle, to rodzice zaczynają się martwić – wyjaśnia Zdzisław Czyżowicz.
Kilkakrotnie zdarzyło się, że zaniepokojeni rodzice przyjeżdżali na obóz, a dziecko było zaskoczone ich obecnością, ponieważ świetnie się bawiło. Pan Zdzisław wspomina sytuacje, kiedy opiekunowie kupili pocztówki dla całej grupy razem ze znaczkami i podyktowali wszystkim treść, po czym kartki wysłano do domów. Ten żart uspokoił rodziców.
- Kiedyś na nasz obóz pojechał chłopak z drugiej części kraju. Jego rodzice myśleli, że jego wyjazd organizowany był przez tamtejsze harcerstwo. W hufcu powiedziano rodzicom, że nic na temat jakiegokolwiek wyjazdu na żagle nie wiadomo – opowiada żeglarz. – Na szczęście wszystko się wyjaśniło i rodzice dowiedzieli się, że jest on na obozie razem z nami.
Plany na kolejne wyjazdy już są, choć większość pojawia się spontanicznie. A ostatni rok był niezwykle owocny, jeśli chodzi o osiągnięcia szkoły, co świadczy tylko o tym, że gimnazjaliści rzeczywiście zainteresowali się żeglarstwem.