W listopadzie w jednym z bolesławieckich hipermarketów przez dwa dni harcerze zbierali pieniądze do specjalnie oznaczonych skarbonek. W ten sposób chcieli zebrać fundusze, które po części mają pokryć koszty zimowego wyjazdu do Kamienia, koło Świeradowa. Udało się zebrać ponad 1000 zł, zapewni przejazd 50 harcerzom, którzy będą brać udział w obozie.
- Wyjeżdżamy 27 stycznia i do końca miesiąca będziemy w Kamieniu – mówi Joanna Sawicka, nauczycielka, która od lat jako wolontariusz pracuje w hufcu. – Harcerze ze Świętoszowa po raz pierwszy brali udział w takiej zbiórce i z zapałem podjęli się tego zadania. Pojawił się nawet pomysł, by wykonać kartki świąteczne i sprzedać je za symboliczne kwoty.
Jak mówi Zdzisław Abramowicz, konkurencja Internetu czy telewizji skutecznie zmniejsza ilość młodych ludzi, którzy znajdują czas na harcerstwo.
- Harcerstwo stawia pewne wymagania – informuje Zdzisław Abramowicz. – Trzeba systematycznie przychodzić na zbiórki, do tego dochodzą musztry. Nie wszyscy mają chęć na takie przeżycia. Wielu woli po szkole wrócić do ciepłego domu i włączyć komputer. - Nie każdy chce i jest gotowy na to, żeby wyjechać na prawie miesiąc i spać pod namiotem w głuszy – potwierdza Joanna Sawicka. – Dla niektórych to przygoda porównywana z survivalem.
Oboje mają mnóstwo wspomnień związanych z działalnością w harcerstwie. Wiele wywołuje szerokie uśmiechy na ich twarzach.
- Kiedyś pojechaliśmy na obóz – wspomina Zdzisław Abramowicz. – W środku nocy obudziła mnie jedna z dziewczyn, które pełniły wartę. Powiedziała, że jakiś nagi mężczyzna biega po lesie. Rzeczywiście, kiedy wstałem sprawdzić, co się dzieje, spotkałem mężczyznę, ubranego w spodnie na kant i eleganckie buty, jednak bez koszuli czy marynarki. Okazało się, że był on na weselu 11 kilometrów od obozu, wypił kilka kieliszków i postanowił się przewietrzyć. Czemu miał na sobie tylko spodnie i buty, nie wiemy.
- Ja pamiętam ucznia czwartej klasy, który był zły, że na obozie nie ma telewizora i postanowił uciec i wrócić do domu – mówi Joanna Sawicka. – Oczywiście nie odszedł daleko, przywieźliśmy go z powrotem. A dziś jest studentem, który jest naszym instruktorem i nadal należy do harcerstwa.
Joanna Sawicka i Zbigniew Abramowicz udowadniają, że chcieć to znaczy móc. Wystarczy pomysł i chęci, by ciekawie zorganizować czas dzieciom i młodzieży. Jak podkreślają, czasem przepisy i biurokracja próbują podciąć im skrzydła, ale przez wiele lat nie udało się nikomu zgasić ich zapału.
- Często wymagania sanepidu czy urzędników były wręcz komiczne – wspomina pani Joanna. – Kiedy jedziemy na obóz, budujemy go od zera. Kuchnia, umywalnia, wszystko. Sanepid wymaga od nas dostępu do bieżącej wody. Dowozimy więc ją na miejsce. Kiedyś działy się bardziej absurdalne rzeczy. Kazano nam zawiesić tzw. „mucholepy” lub wygrabić ściółkę leśną. „Mucholep” w lesie czy grabienie ściółki, to dopiero urzędnicze pomysły.
- Dzięki temu, że obozy odbywają się w takich warunkach, musimy codziennie dowozić jedzenie. Trzeba zauważyć, że nie słyszy się o zatruciach podczas wypraw harcerskich, a w czasie zorganizowanych kolonii bardzo często – zauważa pan Zdzisław. – Jednak to nam trudniej o niezbędne pozwolenia.
Wszystkie te przygody wspominane są jednak ze śmiechem, bo zapał działaczy się nie maleje. Już 20 grudnia harcerze wspólnie z kombatantami zorganizują jasełka oraz spotkanie wigilijne.
W powiecie bolesławieckim mamy około 300 harcerzy. Każdy chętny może przyjść do bolesławieckiego hufca i spróbować przygody z harcerstwem.