- Ciosy w twarz, jajko rozbite na głowie, próby pobicia, takie rzeczy dzieją się u nas w ośrodku – mówi Małgorzata Dłużyk, dyrektor MOPS. - Przychodzą do nas różni klienci, często bardzo zdenerwowani, sfrustrowani i próbują nerwy wyładować na pracownikach.
A pracownicy MOPS to niemal same kobiety. - Z wyzwiskami jakoś sobie radzimy – mówi Małgorzata Dłużyk. - Ale kiedy dochodzi do rękoczynów, to musimy się jakoś bronić.
Jeden paralizator kosztował 170 złotych. To urządzenia, które kupić może każdy. Nie jest wymagane pozwolenie na broń. Wystarczy przez sekundę przytrzymać paralizator przytknięty do ciała, aby agresor doznał wstrząsu. Po pięciu sekundach pada na ziemię i dopiero po kilkunastu minutach dochodzi do siebie. Producent reklamuje urządzenia jako bezpieczne dla życia i zdrowia. Impuls elektryczny powoduje skurcz mięśni obwodowych, nie uszkadza tkanek. - Na pewno paralizatory nie będą leżały obok telefonów – wyjaśnia dyrektorka. - Pracownicy nie będą z nimi wychodzić z urzędu. Kiedy idą w teren, a wiedzą, że klient może być agresywny, niebezpieczny, wtedy zawsze prosimy strażników miejskich, albo policjantów o pomoc.
Czynnych napadów na pracownice MOPS było już kilka. Kobiety nie zawsze zdążą zabarykadować się w pokoju. We wrześniu agresywny klient rzucił się na urzędniczkę. Sąd skazał go na dwa lata w zawieszeniu na trzy. Obelg nikt nie liczy. - Nie możemy sobie pozwolić na zatrudnienie ochrony, to za dużo kosztuje – mówi Małgorzata Dłużyk. - Wybór urządzeń i sam pomysł konsultowałam z policjantem, który się na tym zna.
Rzeczniczka magistratu, którego agendą jest MOPS ma mieszane uczucia. - Wiem o napaściach na pracowników socjalnych, wiem, że muszą mieć coś do obrony, ale sama bałabym się użyć paralizatora, bo wciąż mam przed oczami tragedię polskiego turysty na lotnisku w Kanadzie, którego ochrona poraziła prądem i mężczyzna zmarł.