Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku kilkunastoletnim chłopcom z Bolesławca podarowano czynne, przedwojenne radyjko detektorowe. Był to prosty, tak zwany kryształkowy odbiornik, nie wymagający żadnego zewnętrznego źródła zasilania. Model ów opracował w Polsce w 1929 roku inżynier Wilhelm Rotkiewicz.
„Detefon” ten produkowano wyłącznie z materiałów krajowych, a ponieważ nie potrzebował on do odbioru programu żadnych źródeł zasilania, rychło stał się niezwykle pożądanym przedmiotem w naszej, dość mizernie jeszcze wtedy zelektryfikowanej Ojczyźnie.
Do jego prostego obwodu fale radiowe docierały z anteny, zawieszanej zwykle wysoko nad ziemią. Istotnym elementem detektorowego odbiornika był umocowany w specjalnym uchwycie kryształek galeny, który należało odpowiednio „ukłuć” zainstalowanym drucikiem, by zapewnić pracę radyjka. W późniejszych czasach zamiast niewygodnego w obsłudze kryształka stosowano diodę germanową.
Rosnące przy domu chłopców stare świerki umożliwiły rozpięcie między nimi anteny, wykonanej z cienkiej, miedzianej linki, opatrzonej na końcach potrójnymi izolatorami. Dobry odbiór wymagał ponadto solidnego uziemienia, które powstało po wkopaniu głęboko w glebę sporego kawałka miedzianej blachy.
Dostępne audycje radiowe chłopcy mogli odbierać przy pomocy zdobytych z trudem słuchawek o odpowiednio wysokiej impedancji. Gdy wreszcie pierwszy raz usłyszano dobiegającą z nich cichą muzykę i głos spikera, radość była ogromna !
Zabawa przedwojennym radyjkiem przestała szybko wystarczać, więc młodociani radioamatorzy i mieszkający po drugiej stronie ulicy ich przyjaciel, także pasjonat radiofonii, postanowili zbudować własne nadajniki, umożliwiające nawiązywanie łączności bezprzewodowej. Słyszeli już co prawda o prawnych konsekwencjach używania wszelakich „dzikich” urządzeń nadawczych, ale w 1960 roku dla trzynastolatków nie była to kwestia poważna. Ich głowy zaprzątała troska o to, jak zdobyć odpowiednie podzespoły do konstruowanych urządzeń. By zapewnić swobodne prowadzenie rozmów na falach eteru, potrzebne były takie dwa.
Ze składu zdezelowanych radioodbiorników znajomy właściciel warsztatu pozwolił im wybrać dwie metalowe „masy” z różnymi kondensatorami, cokołami lamp elektronowych, wielką ilością oporników tudzież różnokolorowych przewodów. Udało się też nabyć potrzebne lampy elektronowe i pozyskać najważniejszą rzecz – schemat montażowy jakiegoś prostego nadajnika. Odbiornikami miały być zwykłe radia, domorośli konstruktorzy nie bardzo przejmowali się bowiem częstotliwością, na jakiej zamierzali „pracować”.
Po kilku tygodniach mozolnej pracy, głównie lutowania, obydwa urządzenia były gotowe. Powstały dwie nieskomplikowane „radiostacje”, ważny element prostszej konstrukcji stanowiła lampa Uy1n.
Próby nawiązania łączności długo nie przynosiły zadawalających rezultatów, chociaż kilka razy udało się przez chwilę rozmawiać, przy okazji zagłuszając jakąś stację radiową. Ponawiane wysiłki lepszego dostrojenia powodowały ciągle swoiste „pływania” pasma nadawczego.
Za to zawodowi radiowcy z odległej o kilometr jednostki wojskowej szybko namierzyli dziwaczne, „szpiegowskie” radiostacje. Tylko młody wiek konstruktorów owych prymitywnych urządzeń o żałośnie małym zasięgu całą sprawę zakończył jedynie groźnym pouczeniem tudzież konfiskatą amatorskich „środków masowego przekazu” - i oczywiście wielką domową awanturą…