Przez setki tysięcy lat Kwisa mozolnie rzeźbiła swoje koryto, meandrując wycinała w podłożu urokliwe wąwozy i przełomy. Dzisiaj strome brzegi jej doliny tu i ówdzie wznoszą się wysoko nad płaskimi zakolami. To te właśnie miejsca ludzie wykorzystywali najchętniej do wznoszenia okazałych gmachów - lub po prostu zwyczajnych zagród chłopskich.
Jednak ta kapryśna rzeka była czasami groźna dla mieszkających przy niej osadników. Powodzie potrafiły dokonać spustoszeń w wioskach i grodach, stojących zbyt blisko nurtu. Niezwykle wysoki poziom wód odnotowano w roku 1496, 1703, 1736 i 1795. Wielka fala nadeszła także w roku 1801, a po trzech kolejnych latach względnego spokoju rzeka ponownie wystąpiła z brzegów. Tym razem powodem nieszczęścia były ulewne deszcze, trwające bez przerwy przez kilka dni.
Życie, wręcz kipiące przed wiekami w Kwisie, było niezwykle bogate i zróżnicowane. Krystaliczna woda roiła się od pstrągów, lipieni i innych ryb, a bytujące w niej perłoródki wytwarzały poszukiwane perły. Dostarczały także skorup, używanych po sproszkowaniu do sporządzania mikstur leczniczych. W miarę coraz intensywniejszego zanieczyszczania rzeki przez człowieka owe małże znajdywano jednak coraz rzadziej, aż wreszcie całkowicie zniknęły.
Stojący w dawnym zakolu Kwisy kliczkowski zamek to budowla szeroko znana - i po gruntownym remoncie od lat znów tętniąca życiem. Nie wszystkie jednak zabytki w tym rejonie miały tyle szczęścia. Warto choćby przypomnieć, iż w niezbyt odległym sąsiedztwie byłej książęcej rezydencji istniały kiedyś samotne, malownicze budynki mieszkalno-gospodarcze, spełniające bardzo pożyteczną funkcję.
Oto bowiem niespełna dwa kilometry na północny zachód od zamku, u podnóża wysokiej i stromej skarpy doliny Kwisy stała kiedyś bielarnia płótna, pełniąca także funkcję leśnej wartowni. Zapewne surowy materiał lniany, podlegający w niej obróbce, pochodził - przynajmniej początkowo - z pobliskich, prawdopodobnie chałupniczych tkalni.
Już w zamierzchłej przeszłości płótna wybielano, stosując różne proste zabiegi. Prawdopodobnie pożądane działanie słońca w tym procesie uświadomiło człowiekowi płowienie żagli na powietrzu. Dzisiaj trudno dociec, czy to przez przypadek zaczęto stosować posypywanie płótna popiołem drzewnym, ale tkaninę gotowano też w ługu, przygotowanym z tegoż popiołu. Po dokładnym wypłukaniu rozkładano ją następnie na łące i wyschniętą obficie zraszano wodą. Czynności te powtarzano co najmniej kilkakrotnie.
Z czasem stosowano chlorek wapna i roztwory sody tudzież inne, coraz radykalniejsze metody obróbki. Nie wiadomo, jakich metod używano w nadkwiskiej bielarni, zresztą dzisiaj próżno by szukać w terenie owej manufakturki. Jak wiele innych obiektów, wzniesionych niegdyś w tutejszej puszczy, została ona całkowicie starta z powierzchni ziemi. Był to jednak budynek na tyle znaczący, że doczekał się nie tylko utrwalenia na kilku dawnych fotografiach, ale także uwieczniono go na obrazie.
Bielarnię określano mianem Schröterbleiche, co w dowolnym tłumaczeniu można rozumieć jako „Bielarnia Jelonek” – lub też „Bielarnia pod jelonkiem”. Nazwa ta nawiązywała najpewniej do olbrzymiego chrząszcza, żyjącego w skupiskach dębów. Pozwala to również domniemywać, iż licznie bytował on niegdyś w tej okolicy.
Jelonek rogacz to jeden z największych chrząszczy Europy, jego samce mogą w wyjątkowo sprzyjających warunkach osiągać długość nawet blisko ośmiu centymetrów, przy czym znaczną część „konstrukcji” tego imponującego osobnika stanowią wielkie szczypce-żwaczki, którymi nacina on korę dębu. Sok tych zdrowych drzew jest pożywieniem dorosłych jelonków, natomiast ich larwy rozwijają się i przepoczwarzają w próchniejących fragmentach pni dębowych oraz korzeni.
Niestety - ostatniego jelonka rogacza widziałem w pobliżu Kliczkowa w 1972 roku, a w 2017 roku za sensację uznano odnalezienie tego chrząszcza w województwie wielkopolskim.
Wiele wskazuje na to, iż w Polsce owady te po prostu niemal całkowicie wyginęły, niejako podzielając tym samym los „Bielarni pod jelonkiem”.